Jawa to wyspa niemal w całości pochodzenia wulkanicznego. Znajduje się na niej 45 aktywnych wulkanów, a mimo to jest to najbardziej zaludniona wyspa świata – mieszkają na niej 133 miliony osób.
Wulkany są z jednej strony zgrozą. W wyniku erupcji Merapi w 2010 ewakuowano 100tys. osób, a i tak ponad 300 zginęło. Z drugiej jednak strony popioły wulkaniczne użyźniają glebę, a miejsca aktywne wulkanicznie są źródłem cennych surowców.
Jednym z takich miejsc jest wulkan Ijen, w którym wydobywa się siarkę. Wnętrze jego krateru mieliśmy okazję zobaczyć na własne oczy, a przede wszystkim poczuć na własne nosy. Po godzinnej nocnej wspinaczce ukazał się nam niesamowity widok. W dole krateru płynna siarka pali się jasnym niebieskim płomieniem. Warto było wstać o północy, żeby zobaczyć ten cud natury.
Po wschodzie słońca płomienie przestają być widoczne. To, co zobaczyliśmy dzięki pierwszym promieniom było równie niezwykłe – intensywnie żółte, a miejscami pomarańczowe pokłady siarki, pożółkłe skały pokryte warstwą tego minerału oraz turkusowe jezioro zasnute kłębami gęstego siarkowego dymu.
Najbardziej niesamowite jest jednak, że w środku tego wszystkiego pracują górnicy wyposażeni w bardzo prymitywne narzędzia, chroniąc się przed toksycznym dymem jedynie za pomocą chust owiniętych w okół twarzy. Gołymi rękami wyrywają kawałki kamiennej siarki i wkładają do bambusowych koszy, aby wynieść je na własnych ramionach z krateru po stromej i niebezpiecznej ścieżce. Decydują się na tak ciężkie warunki pracy głównie ze względu na płacę – można tu zarobić trzy razy więcej niż za inną fizyczną pracę w okolicy. Niektórzy rozpoczynają wydobycie już w nocy, aby zdążyć wynieść dodatkowe kosze.
Niektórzy górnicy są świadomi atrakcyjności turystycznej miejsca i dorabiają sobie sprzedażą wykonywanych na miejscu figurek odlanych z płynnej siarki.
Dym i opary siarki sprawiają, że w kraterze naprawdę ciężko jest oddychać, a bezpośredni kontakt z siarkową chmurą jest nie do wytrzymania. Dym strasznie szczypie w oczy, a drapanie w gardle i ból w płucach jest odczuwalne jeszcze przez jakiś czas po wyjściu z wulkanu. Olga chciała wczuć się na chwilę w rolę górnika, ale skończyło się to szybką ucieczką.
Po zejściu z Ijen i otrzepaniu się z kurzu ruszyliśmy w dalszą drogę. Dolne zbocza wulkanu są gęsto porośnięte plantacjami kawy, których nie omieszkaliśmy odwiedzić. Kawa okazała się niesamowicie… nieinteresującą rośliną. 🙂
Aby zobaczyć jedną z głównych atrakcji Indonezji – wulkan Bromo, pojechaliśmy do wioski położonej u jego podnóża, gdzie zostaliśmy zakwaterowani w niezwykle przytulnym hoteliku. Babciny wystrój i dużo niższe temperatury sprawiły, że poczuliśmy się trochę jak w domu. Jak niemowlęta zasnęliśmy pod pierzynką o 17, bo kolejna pobudka znów w środku nocy.
Pojechaliśmy jeepem na punkt widokowy, aby obejrzeć slynny wulkan o świcie. Potwierdziła się nasza teoria, że wszystkie atrakcje o wschodzie słońca są przereklamowane. Wschód rzeczywiście był całkiem ładny, ale czy warty wstawania o 3 nad ranem?
Do tego na tarasie widokowym były tłumy. Po pstryknìęciu pamiątkowego zdjęcia, udaliśmy się na rozgrzewające bakso, czyli tradycyjną zupę. Po zebraniu kawy na wynos, wróciliśmy na taras widokowy, gdzie ludzi było już zdecydowanie mniej.
O wiele ciekawsze było to, co zobaczyliśmy w pełnych promieniach słońca. Księżycowa panorama z trzema wyrastającymi wulkanami, w tym dymiącym jak smok Bromo była czymś naprawdę wyjątkowym.
Po krótkiej jeździe jeepem znaleźliśmy się u stóp Bromo, gdzie czekała na nas mała wspinaczka po wulkanicznej pustyni. Trasę tę można pokonać na koniku (za 5 dolców) 🙂
Jeżeli wejście do piekła istnieje, to jest właśnie tutaj. Dno krateru sięga głębiej niż podstawa wulkanu, a wydobywające się nieustannie potężne kłęby dymu przysłaniają krater, czyniąc go tajemniczym i jeszcze bardziej przerażającym.
Aby zobaczyć te dwa wulkany, pierwszy raz skorzystaliśmy z wykupionej w lokalnej agencji turystycznej wycieczki. Obliczyliśmy, że sami mogliśmy zrobić to mniej więcej dwa razy taniej, jednak kosztowałoby to nas dwa dodatkowe dni, na które nie mogliśmy już sobie pozwolić. Przyznajemy, że miło było być podwożonym, oprowadzanym, karmionym, a nawet budzonym, jednak czuliśmy, że coś jest nie tak. Najbardziej brakowało nam poczucia niezależności, satysfakcji z osiągniętego celu i możliwości poznania lokalnych mieszkańców.
W jednym momencie wyłamaliśmy się z programu wycieczki i nie chcąc skorzystać z hotelowej restauracji poszliśmy na obiad do lokalnego warungu. Poznaliśmy tam kierowcę z naszego hotelu i przez kwadrans, kiedy jedliśmy nasi goreng, usłyszeliśmy więcej szczerych słów niż przez całe dwa dni wycieczki.
Zauważyliśmy, że backpackersi (zwłaszcza z Europy Zachodniej) korzystają z takich rozwiązań regularnie. Przyjeżdżają do danego miasta do zarezerwowanego przez internet lub polecanego przez Lonely Planet hostelu, po czym wykupują wycieczki zorganizowane po lokalnych atrakcjach, kupują w hotelu albo agencji turystycznej bilet na dalszą drogę i w kolejnym miejscu robią to samo. Pytanie czy to jeszcze podróżowanie czy już turystyka?
eeeekstra macie czapki. powodzenia w dalszych cudownych podróżach i do zooo ❤
Dziękujemy! Do zooo w styczniu, już tęsknimy. A do zoo idziemy jutro, w Singapurze 😉