Po nocy spędzonej na lotnisku, Lijiang przywitało nas porannym chłodem i mgłą ścielącą się na zboczach otaczających gór. Miasto usytuowane u podnóża Himalajów jest położone na wysokości 2415 m.n.p.m. Ta nagła zmiana wysokości oraz nieprzespana noc sprawiły, że musieliśmy pozostawić cieszenie się uroczym Lijiang na później, po dłuższej drzemce. 🙂
Stare miasto Lijiang to istny labirynt wąskich uliczek zabudowanych tradycyjną architekturą tutejszej mniejszości etnicznej – ubierającego się na niebiesko ludu Naxi. Część budynków ma po kilkaset lat, niektóre są zbudowane współcześnie, ale z zachowaniem spójnego stylu. Wszystko to sprawia, że Lijiang znajduje się na liście światowego dziedzictwa UNESCO.
Pomimo natłoku turystów, wciąż można tu poczuć klimat dawnych lat. Część ludu Naxi w dalszym ciągu żyje tu w tradycyjny sposób, jak przed dziesiątkami lat.
Ludność Naxi słynie nie tylko z pracowitości, ale także ze zmysłu do interesów. Próbują to bezlitośnie wykorzystać, pobierając opłaty praktycznie za wszystko. Teoretycznie nawet wstęp do samego miasta jest płatny i wynosi 80 juanów, ale w praktyce opłata nie jest pobierana. Kiedy chcieliśmy wspiąć się na pobliskie wzgórze, z którego roztacza się widok na stare miasto i okolicę, także zarządano od nas opłaty. Lekko poirytowani tym faktem wybraliśmy pobliską knajpkę z tarasem z podobnym widokiem. Siedząc na nim, postawiliśmy sobie za punkt honoru wspiąć się na górę, którą widzieliśmy, bez płacenia jakichkolwiek biletów wstępu! Co jak co, ale spacerowanie po łonie natury powinno być już za darmo.
Na drodze w góry stanęła nam na przeszkodzie główna atrakcja Lijiang , czyli Staw Czarnego Smoka z którego roztacza się widok na Śnieżną Górę Nefrytowego Smoka. Widoczek ten przedstawiany jest na większości tutejszych pocztówek oraz pojawia się na jednym z pierwszych zdjęć po wpisaniu „Lijiang” w Google. Bilet, który umożliwia zrobienie podobnego zdjęcia kosztuje 80 juanów.
Postanowiliśmy ominąć tę atrakcję tego dnia i iść konsekwentnie w góry, pozostawiając staw z boku. Po kilku minutach marszu trafiliśmy na prawie znajomy widok. Nie mogliśmy sięoprzeć wrażeniu, że widzieliśmy już ten mostek, układ wzgórz też wydawał się znany… Tak, to miejsce z pocztówki! Weszliśmy na teren parku bocznym wejściem. Zupełnie przypadkiem zaoszczędziliśmy 160 juanów i ominęło nas dużo rozczarowania…Jeziorko jest od dawna wyschnięte, a chmury zasłoniły słynną górę.
Po wykonaniu obowiązkowego zdjęcia ruszyliśmy pod górę. Ścieżka na szczyt była zamknięta, ale my honorowo postanowiliśmy iść dalej. O mały włos nie zawróciliśmy przestraszeni obrońcą ścieżki czyhającym na zakręcie 🙂
Po 45 minutach wspinaczki zostaliśmy nagrodzeni pięknymi widokami i satysfakcją!
Największą atrakcją regionu jest Wąwóz Skaczącego Tygrysa, czyli odcinek Jangcy w swoim najbardziej burzliwym miejscu. Jest to jeden z najgłębszych wąwozów górskich na świecie z klifami o wysokości 2000m.
Początkowo chcieliśmy zrezygnować z wyjazdu w to wyjątkowe miejsce po tym, jak przeczytaliśmy w Lonely Planet, biblii backpackersów, że treking w tym miejscu jest ekstremalnie niebezpieczny i wymaga przygotowania oraz ponadprzeciętnej kondycji fizycznej. Właściciel hostelu, w którym mieszkaliśmy, wyprowadził nas z błędu i zachęcił do wyjazdu. Na szczęście, bo dwudniowy treking w tym miejscu był naprawdę niezapomnianym przeżyciem. Ścieżka o bardzo przystępnym poziomie trudności prowadziła górą wąwozu, dostarczając zapierających dech widoków przez większość czasu. Do przejscia całej trasy wystarczyłyby tak naprawdę trampki, bo na drodze co pewien czas czekali mieszkańcy pobliskich wiosek sprzedający przekąski oraz napoje. Na dluższą przerwę, nocleg albo posiłek (za bardzo przystępną cenę) można zatrzymać się w jednym z kilku guest house’ów. Najbardziej forsowny odcinek można pokonać również na koniu, z czego chętnie korzystają chińskie turystyki. Całą trasę można pokonać nawet w jeden dzień, ale my nigdzie się nie śpiesząc, za radą nowopoznanych izraelskich znajomych, zdecydowaliśmy się na nocleg w połowie drogi. Widok z okna i tarasu niesamowity!
Po powrocie do Lijiang „zaliczyliśmy” obowiązkowy punkt wycieczki, czyli zagubienie się w uroczych uliczkach starego miasta. Niekoniecznie wtedy sobie tego życzyliśmy – po dwudniowej górskiej wyprawie byliśmy troszkę zmęczeni. 🙂 Dodatkowo korzystaliśmy z tej atrakcji wyjątkowo długo, błądząc po starówce przez ponad godzinę. Na swoje usprawiedliwienie możemy dodać, że miasto jest bardzo rozległe, a ulice wytyczone całkowicie chaotycznie – duża część z nich nie posiada nazw ani numeracji.
Na pożegnanie z Lijiang spróbowaliśmy lokalnego przysmaku, czyli mięsa z jaka. Bardzo smaczne – coś pomiędzy wołowiną, a wieprzowiną. Na zdjęciu polewej także kung pao chicken – jedno z naszych ulubionych dań w Chinach.
Z Lijiang udaliśmy się do oddalonego o 2 godziny jazdy pociągiem Dali, które oprócz gór ma do zaoferowania także wielkie jezioro Erhai. W Dali spędziliśmy w sumie 6 dni. Będąc cały czas myślami w górach na początku pobytu wjechaliśmy wyciągiem na Cangshan. Tam rozpoczyna się 11 kilometrowa droga prowadząca wzdłuż pasma, wybudowana w całości na tej samej wysokości, co czyni przechadzkę miłą i przyjemną. Chętnie wybralibyśmy trochę trudniejszą trasę, ale takich nie ma. W Chinach, z nieznanych nam przyczyn nie wykształciła się kultura chodzenia po górach. Nie ma tam wyznaczonych szlaków, a ścieżki są zamykane na rzecz budowania kolejnych wyciągów. Na górskich drogach jest też bardzo mało turystów, przez cały dzień można spotkać zaledwie kilka osób i to zwykle osoby z Zachodu. Chińczycy uważają do tego treking po górach za wyjątkowo niebezpieczny, o czym świadczą dziesiątki tabliczek ostrzegawczych ustawionych wzdłuż ścieżek.
Kolejne dni w Dali spędziliśmy bliżej jeziora, ale to już inna historia…
Ja po kilku wyjazdach Lonley Planet nazywam bardziej biblią bullshitu 😉 Zajebiste fotki z Lijiang – nawet nie wiedziałem, że tak się da iść w góry, poza tym parkiem narodowym. Na górze śniegowego smoka z nefrytu nie byliście? 🙂