Naładowane na Koh Mak akumulatory przydały się, bo podróż do Changmai (serca północnej Tajlandii) była długa. Najpierw godzinna przeprawa motorówką, potem 8 godzin autobusem do Bangkoku, gdzie dowiedzieliśmy się, że jedyną przystępną opcją dojazdu do Changmai jest trzecia klasa w nocnym pociągu. Miał jechać 15 godzin, jechał 17. Mieliśmy dużo czasu na poznanie podróżujących Tajów. Ławki były tak małe, że ciężko się na nich nawet siedziało, dlatego zagospodarowaliśmy dostępną przestrzeń. 🙂
Changmai jest dużym miastem, ale z charakterem. Stare miasto do dziś otoczone jest fosą i pozostałościami murów miejskich. Wąskie uliczki kryją dziesiątki świątyń buddyjskich oraz niezliczone restauracje, guest house’y i sklepiki. Miasto jest największym ośrodkiem tajskiego buddyzmu, a mnichów w pomarańczowych szatach można spotkać na każdym kroku. Uroki miasta odkrywaliśmy na rowerach popijając w międzyczasie przepyszne shake’i owocowe, które na długo zapadną nam w pamięci.
Zdecydowaliśmy się również na tajski masaż. Jacek i Iga byli wręcz zachwyceni, niewiele brakowało, aby zostali uczniami salonu masażu.
W momencie, kiedy byliśmy w Changmai co wieczór niebo było rozświetlone chińskimi lampionami. Rozrywka może nie najbardziej ekologiczna, ale widok przepiękny.
Jeśli mielibyśmy porównać Changmai do Krakowa, to Pai to sam środek zakopiańskich Krupówek.Takiej ilości straganów i jedzenia na ulicy nie widzieliśmy od dawna. Dużym plusem jest to, że żyje tu wielu artystów i rzemieślników, więc wiele z oferowanych produktów jest na prawdę orygianalnych.
W miasteczku jest bardzo dużo guest house’ów i domków do wynajęcia, ale turystów jest jeszcze więcej, więc mieliśmy na początku problem ze znalezieniem noclegu. Jednak udało się i zamieszkaliśmy w bardzo przyjemnych bambusowych domkach otoczonych polem kwitnących konopii (lnianych oczywiście:) ). Było pięknie i pachnąco!
Turystów, jak wspominaliśmy, jest mnóstwo, ale wystarczy wyjść kilkaset metrów od centrum, żeby cieszyć się pięknem natury samemu. Wybraliśmy się na trekking do wodospadu. Dobrze, że w gąszczu reklam, które są wszędzie udało nam się znaleźć odpowiednie drogowskazy. 🙂
Trekking przerodził się w spacer, a ostatecznie skończył na pikniku, ale i tak było super.
Pai jest określane w przewodnikach jako posthipisowskie. Na pierwszy rzut oka tego nie widać, ale są miejsca, które na takie miano zasługują. Jednym z nich jest na pewno bar Ting Tong, w którym wystrój, goście i niezwykła muzyka zdominowana przez transujące dźwięki bębenów tworzą niepowtarzalną atmosferę.
Pai to także miejsce, gdzie można pojeździć na słoniach, bezpośrednio na ich grzbietach. Jecek i Iga jeszcze nie mieli okazji spróbować tej przyjemności, więc wybraliśmy się w czwórkę na godzinną przejażdżkę. Ogólne wrażenia pozytywne, bo słonie to naprawdę niesamowite stworzenia.
Porównując jednak to doświadczenie z trekkingiem na słoniach w północnej Kambodży, nietrudno zauważyć, że tutejsze zwierzęta są po prostu przepracowane. Nic w tym dziwnego, bo pracują nieprzerwanie, wożąc turystów od rana do wieczora.
Zdawaliśmy sobie sprawę, że Tajlandia jest najbardziej turystycznym krajem Azji Południowo-Wschodniej, ale tłumy w północnej górzystej części kraju i tak nas zaskoczyły. Każdego dnia utwierdzamy się w przekonaniu, że masowa turystyka najszybciej niszczy lokalną kulturę i środowisko naturalne.
Z Pai wracamy na chwilę do Bangkoku (ale z pewnością już nie pociągiem), skąd lecimy do Birmy – kraju, który jest dopiero odkrywany przez turystów. Mamy ogromną nadzieję, że i nam uda się odkryć coś wyjątkowego.